Nasza strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce.

Beskidy24 » Artykuły » Po Koronę Ziemi na krawędzi życia i śmierci

Po Koronę Ziemi na krawędzi życia i śmierci

Ogrodnik, Adamski i Kobielski na Mount Vinson na Antarktydzie.

Szybko okazało się, że są to swoiste sygnały ostrzegawcze dla wrogiego plemienia - ktokolwiek pójdzie za wyprawą, zostanie zabity, ktokolwiek zbliży się do wioski, zostanie zabity po powrocie wyprawy, ktokolwiek nie zrozumie tych znaków - też zostanie zabity.

Nasi zdobywcy mogli czuć się bezpiecznie do pewnego czasu. Przez część drogi prowadzeni byli bez problemów przez swoich opiekunów (ekipa pokładała zaufanie w doświadczeniu antyterrorystycznym Ogrodnika). Tubylcy nie okazali się jednak dobrymi partnerami. W środku dżungli ogłosili, że dalej nie idą.

- Nie dało się ich nawet przekupić. Gdy Szerpowie z Nepalu ogłaszają strajk, zawsze chodzi im o pieniądze. Nasze plemię do sklepu w mieście jeździ raz w roku i nie kupuje tam, ale wymienia papierki na ubrania, jedzenie, itd. Nie byli tym zainteresowani - opowiada Kobielski.

Ogrodnik zdecydował, że pójdą sami - wezmą niezbędną ilość jedzenia, resztę upolują. Odmówili, za radą Czecha, zjedzenia z tubylcami uroczystej pożegnalnej kolacji. To była bardzo niebezpieczną chwila. Tubylcy poczuli się głęboko urażeni. Ale poczuli respekt przed odwagą garstki białych, gotowych ryzykować konflikt z nimi, byle ruszyć w dalszą drogę.

Okazało się, że miejscowi byli przekonani, że Polacy, mijając resztki opuszczonego obozowiska w dżungli, zrozumieli, że ludzie, którzy zostawili tam swoje namioty, musieli umrzeć najwyżej dwa dni później. W Iran Jaya można zniknąć bez śladu. Nawet Michael Rockeffeler, syn ówczesnego gubernatora Nowego Jorku i członek jednej z najbardziej wpływowych rodzin świata, na Nowej Gwinei rozpłynął się bez śladu. Nie pomogła fortuna ojca, Nelsona, wydana na poszukiwania, wysłanie armii. Dżungla wchłonęła go jak rosiczka. A może skończył jako przysmak tubylców?

Determinacja Polaków złamała bunt przewodników i wyprawa doszła do stóp góry. Już na jej zboczach przeżyła kolejny dramat. Kilka osób nie było w stanie iść dalej. Na szczyt wdrapali się tylko Kobielski, Adamski i Ogrodnik. Ten pierwszy z 39-stopniową gorączką.

Na koniec zostawili sobie Mount Vinson. Górę stosunkowo łatwą technicznie dla doświadczonych wspinaczy, ale położoną na Antarktydzie. To ogromnie podnosi koszty wyprawy, bo transport powietrzny na wyspę zmonopolizowała jedna firma. Dla Polaków walka o pieniądze na swoje wyczyny była niemal tak ciężka, jak samo wspinanie. Zdobycie Korony Ziemi pochłonęło ok. 100 tys. dol. od osoby. Dużo? Za tyle bogaci himalaiści wchodzą na Mount Everest i Kilimandżaro. Naszym musiało wystarczyć na siedem wypraw. Citrosept Expedition odbyła się już pod patronatem naszej gazety.

Mount Vinson śmiałkowie zdobyli w styczniu. Byli wtedy jedyną niezależną grupą - reszta musiała iść z przewodnikiem. Teoretycznie powinni z nim iść także biało-czerwoni, ale członkowie Citrosept Expedition mieli większe doświadczenie niż niejeden przewodnik. Gdy wrócili do bazy Patriot Hills, czekał na nich z gorącą zupą Yoo Hankym, jeden z szefów koreańskiej federacji alpinistycznej. - Jesteście Polakami. Wiedziałem, że wam się uda - powiedział.

Czy to już jest koniec? - Nie! Choć początkowo nie wyobrażałem sobie, że można osiągnąć coś więcej - mówi Kobielski.

- Jest coś takiego jak "biegun niedostępności" - wyjaśnia Ogrodnik. To miejsce na Antarktydzie najdalej oddalone od każdego z miejsc wybrzeża. Nikt tam nie doszedł na własnych nogach. Przed rokiem pojawiła się tam pierwsza ekspedycja, ale w marszu wspierały ich specjalne latawce. - Ja do Księgi Rekordów Guinnessa zgłosiłem rekord deniwelacji. Po wejściu na Everest chcę zejść 152 m pod wodę. W sumie deniwelacja, czyli różnica wysokości, wyniesie 9000 m - mówi Ogrodnik.

Skąd pomysł? Mówi się, że zejście 100 m pod wodę to osiągnięcie porównywalne z wejściem na Everest. Nikt nie zrobił jednak dwóch tych rzeczy naraz, żeby móc to potwierdzić. - Fajnie byłoby z takiej głębiny wyjść żywym - kończy Ogrodnik.


Korona Ziemi

Ameryka Południowa: Aconcagua (6959 m n.p.m.)
Azja: Mount Everest (8848 m n.p.m.)
Europa: Elbrus (5642 m n.p.m.)
Afryka: Kilimandżaro (5895 m n.p.m.)
Oceania: Piramida Carstensz (4884 m n.p.m.)
Ameryka Północna: Mount McKinley (6194 m n.p.m.)
Antarktyda: Mt. Vinson (4897 m n.p.m.)



Oskar Berezowski
POLSKA Dziennik Zachodni


Data: 8 kwietnia 2008 Region: Góry

Po Koronę Ziemi na krawędzi życia i śmierci


Jest ich trzech. Jeden skacze ze spadochronem, czaszę otwiera "gdy trawa kłuje go w oczy". Drugi potrafi strzelać by zabić. Czy potrafi zabić - nie chce powiedzieć. Trzeci ogląda świat z motoparalotni. Ich środowiskiem naturalnym są miejsca, w których człowiek musi walczyć o życie. Tomasz Kobielski, Bogusław Ogrodnik i Janusz Adamski to jedni z najdzielniejszych ludzi na świecie, himalaiści z krwi i kości. Choć temu zaprzeczą, stają się żywymi legendami.

W styczniu poprowadzili wyprawę Korona Ziemi Citrosept Expedition. Zdobyli najwyższy szczyt Antarktydy. Był ostatnim z listy największych gór z każdego kontynentu kuli ziemskiej. Wszystkie zdobyli za pierwszym podejściem. Jeszcze nigdy trzech ludzi jednocześnie nie zdobyło Korony Ziemi. Same szczyty to jednak tylko wisienka na torcie. Droga ku górze okazuje się często o wiele bardziej dramatyczna niż sam atak na wierzchołek.

Kobielski, Ogrodnik i Adamski podjęli decyzję o zdobyciu Korony Ziemi, siedząc w targanym wichurą malutkim namiocie tuż pod szczytem Mount Everestu. Zdobyli go 18 maja 2006 r. - w dniu urodzin papieża Polaka. Gdy schodzili ze szczytu, nie wiedzieli o tym. Ale to dzięki Everestowi uwierzyli, że potrafią dokonać rzeczy niemożliwych.

Siedzieli w namiocie całkowicie niezauważalni dla świata. Gazety i stacje telewizyjne mówiły tylko o kobiecie, która szła z nimi - Martynie Wojciechowskiej. Byli w obozie czwartym na Przełęczy Południowej. Tam rany nie chcą się goić, nawet włosy i paznokcie nie rosną, organizm rozpaczliwie walczy o każdą cząsteczkę tlenu. Krew jest tak gęsta, że przestaje docierać do czubków palców. Człowiek powoli traci kontakt z rzeczywistością, stopniowo traci wzrok, jest zagrożony obrzękiem mózgu. To dlatego naukowcy wysokość powyżej 7800-8000 m n.p.m. nazywają strefą śmierci. Człowiek ma trzy dni, by z niej wyjść. Jeśli mu się to nie uda - umiera.

Obóz czwarty to miejsce, z którego zaatakowali szczyt; wrócili do niego na krótko, żeby się przespać. - Mówi się, że atak szczytowy to w istocie ucieczka przed śmiercią - przyznaje spokojnie Ogrodnik, były komandos, który się kulom nie kłania.

Organizm trawi wówczas własne tkanki. Nawet najsilniejsi himalaiści nie są w stanie na takiej wysokości iść zbyt długo. Aby zrobić jeden krok, muszą wziąć kilkanaście oddechów. Kobielski na szczycie spacerował jednak dwie godziny - bez dodatkowego tlenu. Polacy góry mają we krwi, bo ukryci w namiocie w miejscu, gdzie człowiekowi pozostają resztki świadomości, pomyśleli, że fajnie byłoby teraz zrobić coś równie niezwykłego: we trójkę ruszyć na podbój całego świata.

Niespełna rok później zmierzali już w kierunku Piramidy Carstensz, góry prawie o połowę niższej od Everestu, ale usytuowanej w najdzikszym miejscu świata - w Śnieżnych Górach Nowej Gwinei. Na końcu tej podróży mieli do pokonania 700 m płaskiej ściany - najtrudniejszy technicznie odcinek całej Korony Ziemi. Jeśli prześledzić ich trasę, można zmienić zdanie o tym, co znaczy "trudność".

Do góry przedzierali się bowiem przez dżunglę, która może zmrozić krew w żyłach o wiele bardziej niż trzaskający mróz na górze Mount Everest. Carstensz najłatwiej jest zdobyć, rozpoczynając wyprawę z największej na świecie kopalni złota, srebra i miedzi Freeport Indonesia. Rząd Indonezji, który administruje tą częścią wyspy, nie wydaje jednak zgody na wstęp w te rejony. Złamanie zakazu grozi nawet śmiercią, można zostać zastrzelonym choćby za wędrówkę po tych okolicach bez zezwolenia (to najgorsze spotkało kilka lat temu dwóch wspinaczy).

Można też wylądować po drugiej stronie wyspy, wynająć helikopter, który przewozi wyprawę do stóp góry.

- Nie ma jednak gwarancji, że firma, która weźmie pieniądze za lot, zawiezie tam ekipę. Poznaliśmy nieszczęśników, którzy już dwa razy byli na wyspie, wynajmowali helikopter i wracali do domu bez pieniędzy i zdobytego szczytu - opowiada Kobielski.

Polska ekipa (w sumie liczyła sześć osób) wybrała więc najtrudniejszą opcję: postanowiła przedzierać się przez "gorącą zwycięską ziemię" - jak tubylcy nazywają prowincję Irian Jaya. Dżungla kryje wielkie kolorowe motyle, których rozpiętość skrzydeł można porównać do gołębi, nad głowami fruwają rajskie ptaki, papugi kakadu. Bajka…

Irian Jaya zamieszkują jednak plemiona, które jeszcze do niedawna zjadały ludzi. Teraz oficjalnie jest to zakazane. Nieoficjalnie rząd Indonezji boi się tam wpuszczać turystów. Od polskiej wyprawy zażądano, by wynajęła komandosów do ochrony. Sześćdziesięciu. Przed wyprawą w militarnym stylu uchronił wspinaczy znajomy Czech. Zna miejscowy język, ma kontakty i dar przekonywania.

Polacy mieli ruszyć w dżunglę z miejscowymi przewodnikami. Ci wzięli pieniądze za doprowadzenie ekipy do góry, więc poszli, aczkolwiek niechętnie, bo kilka dni przed przybyciem do wioski wspinaczy w wyniku walk plemiennych zginęło czterech miejscowych wojowników. Polakom groziło, że mogą ruszyć sami i pewnie w tym miejscu zakończyłaby się ta historia. To bowiem najdziksze miejsce na ziemi. Nie ma tam dróg, ścieżek, szlaków. Są drzewa, zwierzęta i… drzewa.

- Były dni, że w ogóle nie widzieliśmy nieba - wspomina Kobielski.

Przewodnicy zabrali ze sobą pięć łuków, dwie strzelby i... miejscowego pastora, bo tubylcy są religijni. Zamiejscowi bywali głównym daniem na kolacji. Jeszcze w latach 70. Papuasi potrafili zjeść pastora... w dowód uznania. Według miejscowych wierzeń, zjadając człowieka, przejmuje się część jego zdolności. Ale Polacy nie mieli wyboru - musieli zaufać swoim przewodnikom.

- Gdy weszliśmy do lasu, zauważyłem, że jeden z przewodników zostaje z tyłu i zostawia znaki na ziemi - opowiada Ogrodnik.



Galeria



Komentarze

 

Brak komentarzy.

Księgarnia


Wszystkie prawa zastrzeżone Beskidy24.pl © 2009

Redesign i nadzór techniczny Cyber.pl © 2009