Nasza strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce.

Beskidy24 » Artykuły » "Polish Pamir Expedition 2008" - relacja Dawida Steca

Obóz na 6000 m. w drodze na Pik Somoni (7495 m.n.p.m.)

Wieczorem dochodzimy do jedynki. Następnego dnia wyżej, na 5600 m.
14 sierpnia wspinaczka przebiega bez większych ekscesów, po południu piękne słońce zaczynają przysłaniać chmury. 15 dochodzimy we mgle na wysokość 6000 m, w nocy zrywa się silny wiatr i obficie pada śnieg. Kolejnego dnia, ok. godziny 5:30 z namiotu, za grzywę, wyciąga mnie biologiczna siła, zimno jak pieron!
Widok wschodzącego słońca i głębokich dolin pokrytych białym puchem (prawie dwa kilometry w dół), ogrzewa mnie od środka! Pozostało nam jeszcze 1500 m do szczytu, teoretycznie cztery dni drogi w śniegu po pas.

Tego dnia droga zmęczyła nas okrutnie, zaczęło się od szerokiej szczeliny, trudnej do przejścia, a skończyło długim trawersem ze szczytu żebra Borodkina ok. 6200 m. n.p.m. na Wielkie Pamirskie Plateau – kilkunastokilometrowy płaski odcinek lodowca na wysokości ok. 5900 m. n.p.m.
Schodząc na Plateau, wyrosła przed nami druga góra, na którą musimy się wspiąć, chcąc wejść na Somoni, był to Pik Duszanbe ok. 6990 m. n.p.m. Na jego szczyt wychodziliśmy dwa dni, torując w śniegu głęboki korytarz. 18 sierpnia doszliśmy do ostatniego obozu na 7000 m. n.p.m. gdzie byli już Ola, Marcin, Irek i Maciek. 19 zrobiliśmy sobie, mówiąc językiem alpinistów, „resta”, w ten dzień na szczyt próbowała wejść pozostała czwórka, próba zakończyła się szybkim powrotem do obozu – nie był to dobry dzień na atak, zimno, a w dodatku widoczność była kiepska. Ja, Szymek i Robert, który towarzyszył nam od samego początku na Somoni, czekaliśmy na swój dzień.

20 sierpnia, gdy, słońce zawitało do naszego namiotu i zrobiło się ciepło, zrozumieliśmy, że ów dzień nadszedł. Ok. 10 zaatakowaliśmy.
Droga wiodła stromym polem śnieżnym na grań, którą wchodziło się na szczyt. Wolnym krokiem, z nogi na nogę, szliśmy na szczyt, który, jak to mówią, ma nam otworzyć bramę do ośmiotysięczników Po ok. pięciu godzinach byliśmy na grani, z której już tylko 30 minut do szczytu. Grań ta okazała się wymagającą, zostawiając plecaki na przełęczy, czujnie, wbijając z namaszczeniem i lekarską dokładnością czekan, wspinaliśmy się wąskim garbem w górę, by o godzinie 16 dokonać rzeczy, która, jeszcze przed paru dniami była tylko marzeniem. Stanęliśmy na 7495 m. n.p.m. to jest 1353 m do dachu świata – kolejny raz przekonałem się w życiu, że marzenia się spełniają!

Zejście do bazy zajęło nam dwa dni, dopiero tutaj mogliśmy się cieszyć z sukcesu, dopiero w bazie, po szczęśliwym zejściu, mogliśmy sobie pogratulować tego, że 20 sierpnia 2008 roku, na szczycie Piku Somoni, stanęli wszyscy uczestnicy naszej wyprawy. I tak 2 x 7000 zrealizowaliśmy w 100 %!

Naszą inicjatywę oprócz klubu Kandahar wsparło wiele firm i instytucji. Odlo dostarczyło uczestnikom bieliznę termoaktywną, Viking rękawiczki i maski, Marabut namiot, Warmers ogrzewacze chemiczne. Firma Inhead przygotowała stronę internetową, Olympus wypożyczył mrozo, wstrząso i wodo-odporny aparat fotograficzny, zaś preferencyjne ceny sprzętu zapewnili marki Himal Sport, Trekking Mahlzeiten, Uvex oraz Warmpeace. Finansowo wsparły nas firmy Marica i Cefedro. Patronat medialny nad wyprawą objeli: miesięcznik „Góry”, portale Goryonline.com, Onet.pl, NaszeMiasto.pl, Wspinanie.pl, Turnia.pl, Beskidy24.pl a także pismo „Obywatel” oraz miasto Szczyrk. Serdecznie im dziękujemy za pomoc w realizacji i spełnianiu marzeń.

Dawid Stec
JPII TEAM

Data: 5 października 2008 Region: Góry

"Polish Pamir Expedition 2008" - relacja Dawida Steca


„Każda rzecz wielka musi kosztować i musi być trudna, tylko rzeczy małe i liche są łatwe”.
Ks. Kardynał Stefan Wyszyński

Z tą właśnie myślą wyruszyliśmy daleko na wschód, do Tadżykistanu w góry Pamiru. Mieliśmy ambitny i bardzo wymagający plan, mianowicie wejść na dwa siedmiotysięczniki.
Pierwszym miał być, mający 7105 m., Pik Korżeniewskiej a drugim Pik Somoni 7495 m.
I tak 16 lipca zaczęliśmy go realizować. O 20.45 wylądowaliśmy w Duszanbe – stolicy Tadżykistanu. Tam czekaliśmy do 20 lipca na transport do oddalonego o ok. 300 km Dżirgital, skąd na następny dzień mieliśmy lecieć śmigłowcem do bazy na 4200 m, ostatecznie na lodowiec Moskwina dotarliśmy 24 lipca.

Akcję górską zaczęliśmy nazajutrz następnego dnia. Wraz z Szymonem Wawrzutą i Aleksandrą Dzik założyliśmy pierwszy obóz na Piku Korżeniewskiej 5100 m. n.p.m., wynosząc do niego część jedzenia i sprzętu, po czym zeszliśmy do Bazy. 27 lipca wyszliśmy na 5800 m. a depozyt zostawiliśmy na 5600 m., i zeszliśmy do obozu pierwszego gdzie spedziliśmy noc.

Aklimatyzacja – czyli przystosowanie się do wysokości, przebiegała bez zastrzeżeń, drobne pobolewanie głowy, lecz nikt nie narzekał. Rano zdecydowaliśmy o zejściu do bazy i kilku dniach przerwy. Dla mnie pobyt w bazie nie był odpoczynkiem, który sobie życzyłem, potworny ból głowy na dwa dni odciął mnie od rzeczywistości. 1 sierpnia Szymek z Olą postanowili iść do góry. 3 sierpnia byli już w trzecim obozie, z którego atakuje się szczyt Eugenii Korżeniewskiej. Ja z Maciejem Stańczakiem, po kilku dniach choroby, dotarłem do trójki dwa dni później.

Wiele się wydarzyło przez te dni na zboczach tej góry. 1 sierpnia, po próbie ataku szczytowego nie wróciło na noc, do trzeciego obozu, dwóch kolegów z równoległej wyprawy, która wyruszyła pod barwami klubu wysokogórskiego KW Jastrzębie - Irek Wolanin i Krzysztof Apanasiewicz. Wiadomość ta zamroziła krew w żyłach wszystkim uczestnikom obu wypraw. Każdy liczył na to, że wrócą rano – przecież noce w ścianie się zdarzają! 50 % życzeń się spełniło, ok. 10 rano do trójki dotarł Irek, przekonany, że jego partner jest już w namiocie, niestety tak nie było. Trwały poszukiwania ciała Krzysztofa, lecz, przy panujących warunkach pogodowych i ukształtowaniu góry (wielkie, ok. 2 kilometrowe ściany) znalezienie ciała było niemożliwe. Poszukiwania trwały kilka dni, grupa z Jastrzębia zdecydowała zakończyć wyprawę, 8 sierpnia wylecieli z bazy, ciała nie odnaleziono.

6 sierpnia ja, Szymon, Ola i Maciek ok. 9 rano rozpoczęliśmy w pięknej pogodzie atak szczytowy Korżeniewskiej. Brnęliśmy w śniegu po pas, miejscami było go jeszcze więcej, godziny upływały wraz z siłami, ok. 14 byliśmy w miejscu, gdzie prawdopodobnie spadł Krzysztof, chwila refleksji, czy było warto? Z tego miejsca do szczytu mieliśmy ponad dwie godziny – za daleko, drogę powrotną pokonywalibyśmy wtedy nocą, nie warto ryzykować, zawróciliśmy.
Dwa dni później 8.08.2008 r., po przetartym wcześniej szlaku, stanęliśmy na szczycie Korżeniewskiej 7105 m n.p.m. - ja, Szymon i Maciek. Dla mnie i dla Szymka, była to chwila, o której marzyliśmy od pierwszej wspólnej wyprawy w Tatry Słowackie w 2003 roku. Naszym pragnieniem było wtedy dotknąć dachu świata, poczuć smak wysokich gór – snuliśmy marzenia, które wydawały się wtedy nie do spełnienia, czytaliśmy książki o wielkich polskich wyprawach, a Duch Gór błogosławił nam podczas każdej wędrówki, zarażając chorobą nieuleczalną.

Zejście do bazy zajęło nam jeden dzień, po kilku dniach odpoczynku, zaaklimatyzowani, wyruszyliśmy na Pik Somoni, drugą, wysoką i bardzo wymagającą górę. W pierwszy dzień, 13 sierpnia, drogę do pierwszego obozu na 5100 m odcina nam spadająca lawina. Jej podmuch dociera do nas, studząc zapał do dalszej wspinaczki. Podczas radiowej łączności z Olą i Marcinem dowiadujemy się, że jęzor lodowy, którym pójdziemy jest tak szeroki, że nic nam nie grozi.


 


Komentarze

 

Brak komentarzy.

Księgarnia


Wszystkie prawa zastrzeżone Beskidy24.pl © 2009

Redesign i nadzór techniczny Cyber.pl © 2009