Nasza strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce.

Beskidy24 » Artykuły » Alpy Rodniańskie

Alpy Rodniańskie

Osiągnąwszy główny grzbiet kierujemy się za czerwonymi paskami główną granią. Na przełęczy Intre Izvoare pogarszająca się sytuacja pogodowa nie zostawia nam innego wyboru jak natychmiastowe zejście do doliny Aniesu. Zejście przybiera dramatyczne kształty, gdy bezpośrednio nad nami rozlega się piorunowa kanonada. Na domiar złego szlak żółtych krzyżyków, jak to szlak łącznikowy, gubi się co chwilę a zejście przestaje być banalne, gdy pojawiają się urwiska skalne i wodospady. Trzymając się z dala od potoku lawirujemy po stromym kamienistym zboczu i po śliskich mokrych łąkach. Jakby tego wszystkiego było mało łamie mi się kijek teleskopowy i usiłuję walczyć ze śliskim, osuwistym podłożem za pomocą tylko jednego kijka. Już naprawdę przestaje być wesoło, gdy przez przypadek torba ze sprzętem fotograficznym ląduje w rwącym potoku. Na szczęście udaje się ją wyłowić bez żadnego uszczerbku dla zawartości.

Alpy Rodniańskie Znajdując schronienie na skraju lasu przyglądamy się mapie. Niezbicie wychodzi, że czeka nas jeszcze kawał zejścia do doliny i dalej ok. 20 km dreptania leśną drogą do wioski Anies. Jest godzina 14:00, więc dotarcie tego samego dnia do Valea Vinului trąci marzeniem ściętej głowy. Po trzech godzinach męczącego marszu, już w dolinie trafia nam się prawdziwy ratunek. Dolina jest eksplorowana dla przemysłu drzewnego, stąd też kursujące tutaj wozy wzdłuż doliny przez tartak i z powrotem do wioski. Udaje nam się zatrzymać jeden taki pojazd a jego właściciel łapie w lot nasze intencje, gdy łamanym rumuńskim z mapą w ręku próbujemy mu wyjaśnić, na czym polega nasz problem. Załadowani na wóz ruszamy niedowierzając własnemu szczęściu. Z każdym kilometrem coraz wyraźniej dociera do nas jak szczęśliwy zbieg okoliczności stał się naszym udziałem. Mam wrażenie, że dolina nie skończy się nigdy. Gdy przejeżdżamy przez zabudowania tartaku dobiegają do nas tutejsze psy, zaciekle ujadające. Cieszymy się po cichu, że właściciel naszego wozu nie zdradza zamiaru zatrzymania się w tym nieprzyjaznym miejscu. Niestety los chce inaczej, bo po chwili wóz się zatrzymuje. Przyczyną okazuje się przebita opona. Cóż, musimy opuścić bezpieczny azyl i zmierzyć się z nieprzyjemnym otoczeniem Na szczęście psy zostają szybko przywołane do porządku przez pracowników tartaku, którzy okazują się znajomymi naszego dobroczyńcy. Wspólnie naprawiamy koło. W międzyczasie mijają nas co najmniej 2 inne okazje, ale nie mamy sumienia zostawić naszego łaskawcy. Po godzinie, z powrotem na wozie, który niemiłosiernie trzęsie się po nierównej drodze, kontynuujemy podróż. Do wioski docieramy koło godz.21:00. Jesteśmy wdzięczni losowi, że oszczędził nam przymusowego noclegu w ponurej dolinie, bo Cabana Valea Secii leżąca gdzieś w połowie drogi do wioski nie wyglądała na użytkowaną. W wiosce Anies żegnamy się z naszym sympatycznym drwalem. Autostopem dostajemy się bez przeszkód do Rodnej. Liczymy na znalezienie noclegu w pensjonacie lub najlepiej na prywatnej kwaterze, gdyż do miejsca gdzie pozostawiliśmy samochód brakuje nam jeszcze 9 km. Nie chcemy nachodzić naszego gospodarza po nocy. Niestety poszukiwania kończą się fiaskiem, tym bardziej, że pora na poszukiwania nie jest odpowiednia. Ciężko pytać się po domach o nocleg, gdy zmrok już zapada. Rozbijamy namiot u wylotu doliny Valea Vinului. Następnego dnia rano osiągamy upragniony cel. Można wreszcie zrzucić ciążące plecaki….

W naszych planach nie rezygnujemy z powrotu w góry, zmieniamy tylko bazę. Przenosimy się w rejon Borszy, aby stamtąd spenetrować rejon Pietrosa.
Po drodze robimy zakupy w Bystrzycy, jednocześnie zwiedzamy trochę. Przechodząc obok zabytkowego gotyckiego kościoła mijamy parkę turystów z Francji.. Kaśka wydaje okrzyk radości. To reakcja na pierwszych spotkanych turystów od naszego przyjazdu w Góry Rodniańskie. Nawiązuje się jakaś krótkotrwała, ale głęboka więź, mimo że wymieniamy tylko życzliwe uśmiechy. To tak jak spotkanie pierwszej istoty ludzkiej po wielu latach samotnej odysei kosmicznej gdzieś w przestworzach.
W godzinach popołudniowych docieramy do Borszy w celu znalezienia tam punktu wypadowego. Rezygnujemy z biwaku na dziko pod namiotem, bo pogoda wciąż jest niestabilna. Z ubogiej oferty noclegowej Borszy wybieramy pensjonat Rodna znajdujący się przy miejskim bazarze, w cenie 80 ron / 2osobowy pokój z pełnią wygód- tzn. prysznicem i telewizorem. Daje o sobie znać przyzwyczajenie do cywilizacyjnych dobrodziejstw.

Następnego dnia wczesnym rankiem godz. 6:00 wyruszamy za szlakiem niebieskich pasków w rejon Pietrosa. Trasa jest mozolna, na podejściu trzeba pokonać ok. 1600 m różnicy wzniesień. Szlak wyprowadza nas przez most rzeką Viseu (Wyszów) i wędruje wzdłuż potoku Pietrosul. Wiejską drogą pośród licznych domostw i pól uprawnych po woli zdobywamy wysokość. Przed nami dominujący nad okolicą masyw Pietrosa. Powyżej granicy lasu wychodzimy na zarośnięty kosówką cyrk polodowcowy, gdzie na wysokości 1786 m znajduje się jeziorko Lacul Iezer o powierzchni 3500 m. kw. i głębokości ok. 2.1 m. Na skraju kotła wybudowano stację meteorologiczną, która oferuje turystom noclegi. Widoki są imponujące. Niestety za nami od strony Borszy nadciąga kolejny wał złowrogo wyglądających chmur. To stała pora na zmianę pogody- jest już godzina 11:00. Po chwili wahania kontynuujemy naszą wycieczkę podążając ścieżką wznoszącą się po zboczach lodowcowego kotła. Gdy docieramy na grań niebo całe się zaciąga i nie wygląda wesoło. Zastanawiamy się nad sposobem zejścia zostawiając plany zdobycia Pietrosa na lepsze czasy. Ostatecznie obieramy kurs na Przeł. Curmatura Pietrosul, skąd wg mapy prowadzi nie znakowane zejście do dol.Valea Buhaescu, tzw. droga ojczyźniana, którą w 20- leciu międzywojennym eksplorował Orłowicz. Ponieważ pod przełęczą od strony doliny zalega jeszcze olbrzymia połać śniegu, dość niebezpieczna do przebycia, omijamy ją od południowej strony wybierając zejście poza ścieżką. Pod nami echo niesie głosy rumuńskich turystów, którzy zdążają w przeciwnym kierunku; pozwala nam to nie stracić z oczu właściwego przebiegu ścieżki w tym piarżystym terenie.
W górnym odcinku doliny panują surowsze warunki klimatyczne, co powoduje zaleganie płatów śniegu jeszcze o tej porze, m.in. w rejonie 3 kaskadowych uroczych jeziorek Iezerele Buhaescului, połączonych ze sobą wodospadami. W tym miejscu dopada nas załamanie pogody. Starając się nie tracić nerwów zbiegamy w dół. Najtrudniejsze jest pokonanie stromego skalistego stopnia kotła, bo ścieżka gubi tam się bez przerwy. Docieramy w końcu w bezpieczniejsze trawiaste połogie rejony a wkrótce odpoczywamy na skraju lasu.
Według pierwotnej wersji naszej wycieczki mieliśmy poświęcić nieco czasu na oglądanie wodospadów Orłowicza, czyli Kaskady Buhaescului, bo to właśnie tędy podążał nasz słynny nestor turystyki na zdobycie Pietrosa, odkrywając uroki okolicznych zakątków. Niestety ulewny opad deszczu pokrzyżował te plany. Woda w potoku wzbiera z minuty na minutę stając się żywiołem trudnym do przewidzenia.
Nasze perypetie nie kończą się wraz z wejściem do lasu, wręcz odwrotnie, tutaj dopiero zaczyna się najgorsza przeprawa. Okazuje się, że droga, która wiedzie wzdłuż potoku kilkakrotnie przecina potok, przechodząc to na lewą to na prawą jego stronę. No i niestety nie ma w tych miejscach mostów. Musimy obejść te odcinki stromym brzegiem potoku do momentu, gdy droga nie wróci na drugą stronę. Zadanie nie jest proste, bo zbocza są strome, zarośnięte, gdzieniegdzie najeżone skałami, czasami porośnięte gęstymi krzakami malin, które zajęły obszar po wycince. Na dodatek jest grząsko i ślisko. Ku naszej rozpaczy taka sytuacja powtarza się kilkakrotnie. Odcinek drogi, który w normalnych warunkach zająłby nam nie więcej niż dwie godziny pokonujemy w cztery. Jesteśmy wykończeni. Najgorsze okazuje się pokonywanie potoku poprzez przerzucone powalone pnie drzew. Wreszcie, prawie nie wierząc, że to koniec gehenny, docieramy do lepszego odcinka drogi, gdzie mosty spinają brzegi traktu, czyniąc z niego wygodną bezpieczną drogę. Nareszcie możemy przyśpieszyć kroku.

Wyprawa kończy się po14 godzinach (od momentu wyjścia z hotelu) ciężkiej przeprawy i walki z przyrodą. Kolejna noc w pensjonacie Rodna jak cudowny balsam leczy nasze umęczone ciała i psychikę. Cieszymy się z powrotu do cywilizacji.

Góry Rodniańskie pozostawiają wspomnienie gór majestatycznych, niedostępnych, budzących pokorę.


Data: 14 grudnia 2007

Alpy Rodniańskie


Góry Rodniańskie
rozciągające się w pn. części Karpat Wschodnich, w odległości ok. 150 km od przejścia granicznego z Węgrami w Petea są częstym miejscem odwiedzin turystów z Polski. Ta penetracja sięga czasów Mieczysława Orłowicza, pioniera turystyki polskiej, miłośnika gór, podróżnika i wielkiego badacza rejonu Karpat. Jemu zawdzięczamy pierwsze opisy gór, które przyrównał budową do Alp i nazwał Alpami Rodniańskimi. Pisał: ”najwyższe to pasmo Karpat (...) a zarazem jeden z najbardziej pustych, dzikich i samotnych ich zakątków”.

Alpy RodniańskieNasza wyprawa zaczyna się w południowej części gór, w miejscowości Rodna, która dała górom ich nazwę. Wybieramy trasę z Valea Vinului -najdłuższą trasę podejściową od południa prowadzącą na drugi pod względem wysokości szczyt w paśmie - Vf.Ineul. (2279 m.n.p.m.) W górną część doliny dojeżdża się bez problemu samochodem, stąd taki wariant wyprawy.Samochód zostawiamy w bezpiecznym miejscu- na terenie dawnego schroniska w dol. Valea Vinului, gdzie uprzejmy gospodarz próbuje nawiązać z nami konwersację za pomocą słownika rumuńsko-włoskiego, bo do języka Dantego trochę nam bliżej niż do rumuńskiego. Prawie godzinę zajmuje przepakowanie się do plecaków i dobór ekwipunku na kilka dni pobytu w górach. Ruszamy z dużym entuzjazmem, ale tempo marszu słabnie pod wpływem dość prozaicznego problemu, jakim są ważące chyba 40 kg plecaki. Prowiant, namiot, zapas epigazu, sprzęt fotograficzny- to wszystko daje się teraz odczuć w połączeniu z dawno niećwiczoną kondycją. Hardo jednak kontynuujemy marszrutę robiąc dobrą minę do złej gry.

W górnej części doliny Valea Vinului mijamy szpecące krajobraz pozostałości po kopalniach rud polimetalicznych. Mimo to Valea Vinului nie przypomina na szczęście górniczego blokowiska, jakie powstało po północnej stronie pasma pod stokami gór marmaroskich w Baia Borsza. Samą osadę tworzy tradycyjna drewniana zabudowa.
Alpy Rodniańskie Po 2 godzinach marszu zakosami po zalesionym stoku wychodzimy ponad granicę lasu. Kaśka robi przerażoną minę i krok w tył. Kieruję wzrok przed siebie, gdzie znajdować może się przyczyna tej reakcji. Na zboczu jakieś 200 m od nas stoi bacówka, jakich wiele w górach Rumunii. Pasterstwo wciąż tutaj jest zajęciem sporej części ludności mieszkającej w rejonach górskich. W sąsiedztwie bacówki pasie się stado owiec, nie widać pasterzy, za to słychać ujadające psy. To rzeczywiście nieprzyjemny element w górach rumuńskich, gdzie często można natknąć się na zdziczałe psy pasterskie. Czasami wałęsają się one całymi stadami, zupełnie bez nadzoru a na spotkanie z nimi dobrze zaopatrzyć się w jakieś dłuższe kije. Konsultujemy mapę i okolicę i wychodzi nam jasno, że możemy nieco zboczyć ze szlaku, aby uniknąć zbytniego zbliżenia do góralskiej stiny.

Alpy RodniańskieMozolnie pokonujemy wysokość, wspinając się za czerwonymi trójkątami na Przeł. Saua Curatel. Różowo-fioletowo-czerwone odcienie zasłaniających słońce chmur przykuwają naszą uwagę, gdy zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Na przełęcz docieramy już przy ostatnich promieniach słońca. Stoi tu schronisko Salvamontu, czyli organizacji zbliżonej w założeniach do naszego GOPR-u. Nie widać tu gospodarnej ręki, chata nosi ślady zaniedbania i dewastacji. Przewodnikowe opisy o istniejącej w chacie obsłudze weekendowej a w sezonie letnim-pełnej obsłudze non stop okazują się nieaktualne. Obok budynku znajdujemy źródełko, z którego można zaopatrzyć się w wodę. Pierwsza noc mija spokojnie. Budzimy się jednak wciąż zmęczeni, bo ciężko zregenerować się po uciążliwej kilkunastogodzinnej podróży samochodem. Po śniadaniu i krótkiej kontemplacji ciszy i błogości sielankowego krajobrazu, opuszczamy Saua Curatel i ruszamy za szlakiem na Vf.Ineul. Kondycja niestety nadal pozostawia wiele do życzenia i mówiąc szczerze wleczemy się bez większego entuzjazmu. Po drodze mijamy znowu stado owiec i koni


Także pasterzy uspokajających zaczepliwe pieski. Podarowujemy im paczkę papierosów z Polski, zakupionych właśnie w tym celu. Prosty gest a zyskuje przychylność. Pod Ineulem mniej więcej 2 godziny później decydujemy się przerwać dalszą wędrówkę w kierunku głównego grzbietu. Schodzimy do kotła pod Ineulem, nad jezioro Lacul Lala Mare z zamiarem rozbicia się tam na nocleg. Ulgowo traktujemy ten dzień, aby zregenerować siły po podróży. Poza tym straszy nas co chwilę typowa czerwcowa zmienność pogody, objawiająca się pięknymi bezchmurnymi porankami a koło południa-burzowymi pomrukami z gęstniejących chmur.

Alpy RodniańskieSzczęśliwie się składa, że podejmujemy taką decyzję, bo Lacul Lala Mare cieszy się nie bez powodu opinią jednego z najładniejszych jezior polodowcowych w Górach Rodniańskich (łączna ich ilość w całym pasmie to 36 jezior) Są to pozostałości po działalności czwartorzędowych lodowców. Głębokość Lala Mare waha się w granicach 1,6-2 m, a powierzchnia wynosi 0,6 ha, więc to w zasadzie małe oczko wodne.
Następnego dnia musimy wrócić do głównego grzbietu i z wysokości 1815 m.np.p.m., na której znajduje się nasz biwak wspiąć się z powrotem na przełęcz. wysokości 2140 m.n.p.m., skąd możemy kontynuować przejście głównego grzbietu. Omijamy Ineul- uświadamiając sobie konieczność nadrobienia straconego czasu.

Z głównego grzbietu roztaczają się zapierające dech widoki na zielone połoninne zbocza, poszarpane skaliste masywne szczyty, na ciemniejące porośnięte lasem głębokie doliny. Niesamowita jest w Rumunii rozległość obszarów górskich i brak nachalnej cywilizacji. Na wschodzie wyłapujemy w panoramie szczyty masywów Suhard i Kelimenów, na północy- Gór Marmaroskich biegnących ku granicy z Ukrainą. W kierunku zachodnim pięknie prezentują się wybitne szczyty głównego grzbietu Gór Rodniańskich-Cisa (2036m.n.p.m.), Omului(2134m.n.p.m.), Gargalau (2159m.n.p.m.). W oddali ledwie zarysowuje się ośnieżona grupa Pietrosa Rodniańskiego najwyższego szczytu pasma (2303m.n.p.m.).

Główny grzbiet Alp Rodniańskich ma układ równoleżnikowy a jego długość wynosi 45 km. Podążamy nim w kierunku północno-zachodnim. Na grzbiecie mapa pokazuje kilka dogodnych miejsc pod biwak, my jednak po 5-godzinnej wędrówce wolimy zejść w niższe partie, gdy groźba letniej burzy znowu staje się kwestią kilku chwil. Wokół robi się ciemno od nimbocumulusów, a my odbijamy za niebieskimi trójkątami z Saua Galatului (1882) w kierunku schroniska Puzdrele (1540m).W zasadzie w kierunku jego ruin. To jedyne górskie schronisko spaliło się kilka lat temu i pozostały tylko zgliszcza. W bliskim sąsiedztwie ruin (koło 100m) wybudowano szałas, który bywa wykorzystywany przez turystów.

Alpy RodniańskieTutaj właśnie zostajemy na nocleg, choć pora jeszcze dość wczesna. Okolica jest urocza i cicha. Błogostan mąci jedynie widok podwójnego ogrodzenia bez wejścia przed chatą. To typowe zabezpieczenie przed niedźwiedziami. Jak dotąd ten aspekt rumuńskiej rzeczywistości nie zaprzątał nam za bardzo głowy. Tymczasem wracają wyczytane informacje o populacji niedźwiedzi w Rumunii. Jest to 1/3 całej populacji w Europie licząca 6 tysięcy osobników. Nie przeliczam tego na metry kwadratowe, żeby się za bardzo nie stresować. Taka liczna populacja to zasługa między innymi Nicolae Ceausescu, komunistycznego dyktatora, którego zamiłowaniem i głównym hobby była hodowla niedźwiedzi i polowanie na nie. Po upadku przywódcy niedźwiedzie zwrócono naturze. Na szczęście tej nocy żadnych nieproszonych gości nie zanotowaliśmy.
Poranek wita nas chmurny i mglisty. Pobudkę zarządzamy na 5 rano, aby wykorzystać cały dzień i podgonić straty, docierając jeszcze w ten sam dzień w rejon Pietrosa.
Tymczasem poranna aura skłania raczej do szybkiego opuszczenia gór. Akurat z tego miejsca stosunkowo szybko można dostać się do cywilizacji, czyli do Statiunea Borsza, a stamtąd do Borszy i do Viseu de Sus, potem koleją w kierunku Dej do Salvy i dalej w kierunku Rodnej koleją, autobusem, może autostopem. Znając realia rumuńskiej komunikacji mielibyśmy duże szanse na utknięcie gdzieś po drodze i utratę 2 dni. Pośpiesznie wysyłam zapytanie do kolegi w Wlk. Brytanii, który sprawdza dla nas pogodę na ICM. Nie od razu przychodzi odpowiedź, uświadamiam sobie 2 godzinną różnicę do czasu Greenwich. Odpowiedź przychodzi kilka godzin później z potwierdzeniem niekorzystnych prognoz.
Tymczasem decyzja zapada w oparciu o nagłe rozpogodzenie. Bez wahania wracamy na grzbiet, szlakiem(niebieskie kółka) omijającym Vf. Galatului wychodzimy na przełęcz po zachodniej jego stronie.




 


Komentarze

 

Brak komentarzy.

Księgarnia


Wszystkie prawa zastrzeżone Beskidy24.pl © 2009

Redesign i nadzór techniczny Cyber.pl © 2009